piątek, 14 kwietnia 2017

Never lose yourself.




Jestem z małego miasta. Wikipedia twierdzi, że mieszka w nim 6409 osób, wśród nich właśnie ja. Nigdy nie ukrywałam, skąd pochodzę. Czasem w rozmowach podawałam większe miasto tuż obok mojego – jest bardziej znane i ludzie mogli lepiej je kojarzyć. Mówiąc, że z niego pochodzę niekoniecznie kłamałam; urodziłam się tam, mieszkał w nim mój ojciec, można więc powiedzieć, że połowicznie to również jest moje miasto. Nie da się ukryć, że jest to nieodłączna część mnie i mojej tożsamości, którą niby można próbować zmienić, ale prawda zawsze będzie niezmienna.

A jednak, gdzieś tam, w wielkim świecie, moja tożsamość ginie wśród tysięcy innych. Warszawa – stolica Polski, ale i mieszanka ludzi z różnych zakątków kraju. Ludzi o odmiennej kulturze, poglądach. Wszyscy przyjeżdżają do Warszawy z nadzieją na lepsze życie. Marzenie wielu, by wyrwać się ze swoich małych miasteczek i stać się kimś, spełnia się i niby nie ma w tym niczego złego, gdyby nie fakt, że w tym świecie nie ma nic za darmo.

Widzicie, przyjeżdżając do stolicy po raz pierwszy, przeżywa się duży szok. Wieżowce, metro, ulice nieustannie pełne samochodów. Krajobraz zupełnie inny niż w mojej małej ojczyźnie, gdzie jedyną atrakcją są termy, a każdy gada o planowanej budowie lotniska (lotnisko w szczerym polu, świetny pomysł). Im głębiej zapoznajesz się z warszawskim stylem życia, tym więcej różnic zauważasz. W wielu aspektach. Zaczynasz zastanawiać się, czy tu pasujesz, czy to wszystko może być dla Ciebie. Jeśli tak, bardzo dobrze, prawdopodobnie znalazłeś swoje miejsce na Ziemi. Jeśli nie... czas rozpocząć proces asymilacji.

I właśnie tu pojawia się problem. Z jednej strony chcesz być taki jak inni, czuć się wśród nich dobrze, ale z drugiej strony... jakim kosztem?

Studiuję na najlepszym uniwersytecie w Polsce. Przez dwa lata zdążyłam poznać wielu ludzi z różnych zakątków kraju. Patrząc na nich, znając ich przez parę miesięcy, mogę stwierdzić, jak warszawskie życie ich zmieniło. Lunche w Palmierze. Imprezy tylko w BALu, bo przecież to taki słynny klub i bywają w nich znani celebryci. Co z tego, że w cenie jednego piwa tam mogłabym kupić sześciopak i raczyć się nim całą noc. Kawa? Tylko Starbucks, te spersonalizowane kubki są tak urocze i idealnie będą wyglądać wśród reszty zdjęć na Instagramie. Czas wymienić moją komórkę, laptopa na produkty Apple'a – sprzęty bez nadgryzionego jabłka już nie są takie super, a ludzie nie spojrzą na mnie z uznaniem. Czy słońce czy deszcz, będę chodzić w spodniach i krótkich butach, eksponując moje zahartowane kostki. Przecież to wygląda tak genialnie!

Syndrom warszawski co rusz dopada młodzież (choć nie tylko) zjeżdżającą się do Warszawy. Oczywiście nie mówię o każdej pojedynczej osobie; mi samej zdarza się czasem wyskoczyć do Aïoli na śniadanie z paczką, pozwolić sobie na jakieś luksusy. Nie bronię nikomu robić wyżej wymienionych rzeczy. Chwilowa rozpusta jeszcze nikomu nigdy nie zaszkodziła. Ważne jest to, by w tym całym szaleństwie nie zatracić siebie. Pamiętać, kim się jest, a nie udawać kogoś, kim się nie jest. Czyż nie lepsze jest bycie sobą, aniżeli upodabnianie się do ludzi dla ich poklasku? Oryginalność to wartość, która powoli ginie we współczesnym świecie, mam jednak nadzieję, że gdzieś tam jeszcze tkwi w każdym z Was i będzie waszą dumą, a nie czymś, co będziecie starali się jak najszybciej uśmiercić.

No i pamiętajcie – ludzie powinni Was zaakceptować takimi, jakimi jesteście naprawdę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz